światło

metronom

16 II 2024

Od paru godzin tempo wyznacza mi metronom wycieraczek. To serce, którego bicie powstrzymuje mnie przed utonięciem w strugach wody, które zalewają moje auto i wszystko dookoła. Światła samochodów jadących z naprzeciwka złośliwie tańczą w rozbijającym się o szyby deszczu i zwodzą mnie swoim położeniem. Nie wiem, czy jadę po swoim pasie czy zaraz nie zmieszam silnika z niepasującymi wnętrznościami innego samochodu.

Ścigałam czerwone ślepia białego samochodu, które obserwowały mnie przez tyle czasu bez żadnego wyrazu. Próbowałam zajechać mu drogę, ale kierowca nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi jadąc do swojego celu. Skręcił tam, gdzie zawsze skręca, a mój metronom nie pozwolił mi nawet zwolnić. Opuszczenie samochodu zalewanego łzami nieba nie było na razie możliwe. Musiałam jechać dalej, gubiąc pasy boczne a za punkt orientacji mając jedynie rozmyte reflektory samochodów i własną wyobraźnie przestrzenną.

Zrozumiałam, że nie mogę powstrzymywać swojej ofiary w jej ucieczce przed rzeczami, których mogę się jedynie domyślać. Przyspieszyłam do stu kilometrów na godzinę rozbryzgując dookoła fontanny wody, której było na drodze coraz więcej. Traciłam przyczepność i musiałam walczyć z samochodem, żeby nie wypaść z drogi i nie dołączyć do wraków płonących w przydrożnym rowie.

Po wielu kilometrach przebijania wzrokiem monotonnie pływających wycieraczek bardziej czułam niż widziałam, że dojechałam do zakrętu, za którym zaczyna się przełęcz pomiędzy życiem a tym, co następuje po nim. Po krętej trzypasmówce, która zamieniła się w rwący potok mozolnie brnęły jeszcze najlżejsze tiry. Trzaskająca o asfalt woda rozszczepiała się i w formie zawiesiny utknęła pomiędzy zboczami porośniętymi gęstym, świerkowym lasem. Mgła nadawała wszystkim obecnym w niej światłom wygląd duchów. Może to zresztą były duchy? Mijałam wraki samochodów i przewrócone tiry, a to, co chrupało pod oponami mojego samochodu musiało być ludzkimi kośćmi. Przejechałam po wyrwanym znaku ograniczenia prędkości do pięćdziesięciu dwóch kilometrów na godzinę. Walczyłam z siłą odśrodkową, która na zakrętach próbowała zmieść mnie z drogi.

Po pewnym czasie wjechałam wprost w oświetlone czerwoną łuną złomowisko roztrzaskanych ciężarówek. Przez wlot klimatyzacji do wnętrza samochodu dostał się metaliczno-oleisty zapach rozlanej krwi i diesla. Zahamowałam. Przez chwilę prosiłam kierowcę białego samochodu, aby pogrzebał mnie tu żywcem. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że on tego nie zrobi.

Poddałam się. Wracam z polowania bez śrutu i z gałęzią wystającą z klatki piersiowej. Zatrzymałam samochód, żeby przetrzeć rękawem zaparowaną przednią szybę, po czym wsłuchałam się w rytm kropel deszczu bębniących w końcu prostopadle o dach. W tym kompletnie chaotycznym rytmie próbowały one zagłuszyć dźwięk wycieraczek. Milczące świadectwo żywiołów nikło za coraz mocniej zaparowanymi oknami. Nie wiem, czy chciała ukryć je przede mną, czy wciągnąć mnie w sidła. Może to zresztą moja sprawa, bo zauważyłam, że to z moich ust wydobywają się kłęby pary. Podświetlało je złote światło kontrolki „check engine”.

Przetarłam przednią szybę jeszcze raz, tym razem nieco dokładniej. Nad skręconym metalem ujrzałam rozświetlony biały krzyż stojący nad urwiskiem. W myślach rzuciłam w stronę kierowcy białego samochodu, że dam sobie radę.

Zaczęłam omijać urwane części ciał i samochodów. Manewrowałam pomiędzy rozerwanymi kawałkami metalu, poszarpanym udem, rozbitą głową i płonącymi kałużami rozlanego paliwa. Dam sobie radę. Otoczył mnie rozpływający się w ciężkiej, szarej mgle blask miasta. Lampy wyglądały jak radosne dusze świętujące nowy początek, a od białego krzyża w górze biła czysta, biała poświata. Droga przede mną była pusta. Wyjechałam na równinę.

wróć