Leżę na suchej trawie zaraz pod granią. Poza szlakiem. Wpatruję się w czerwień światła słonecznego przefiltrowywanego przez zamknięte powieki. Lekko wieje i gdzieś pode mną szumi subtelnie malutka kosodrzewina. Po chwili takiego leżenia i wyostrzania zmysłu słuchu zauważyłam, że w tle pobrzmiewa jeszcze na granicy słyszalności szelest źdźbeł trawy. Te właśnie dźwięki przyszło nam nazywać „rozkoszną ciszą”.
Oddycham cudownym palonym przez to światło lodem. Niby jestem w tatrach niedaleko Kasprowego, a jednak doskonale zdaję sobie sprawę – i pewnie każdy, kto by mnie teraz ujrzał wiedziałby – że jestem teraz na najwyższym szczycie na ziemi, na najwyższym cierniu korony przenajświętszej matki gai. Może jestem jeszcze za młoda a może nigdy nie poznam smaku odpowiedzialności, bo nawet w powszechnym przekonaniu ludzi funkcjonuje przekonanie, że do gór trzeba mieć pokorę. Że tych, którzy z podobną pobłażliwością traktują odwieczne skały i współżyjącą z nimi faunę i florę w końcu dopadnie duch gór.
Podnoszę się i sięgam po termos z herbatą. Póki co nie widzę nigdzie dwunożnego kozła z jelenimi rogami i laską. Może to zresztą dlatego, że duch gór jest kojarzony raczej z Karkonoszami, ewentualnie z Sudetami. Z tatr dawno wygnali go wszędobylscy turyści.
Cały górski krajobraz jest teraz niebieski, jak zdjęcie, które za długo leżało na słońcu. Dziwiąc się temu dziwnemu efektowi napiłam się najcudowniejszego napoju na świecie, czyli przeparzonego erlgreja z miodem, cytryną i imbirem. Czuję jak rozkosznie słodkie ciepło prześlizguje się po lekko zmarzniętym przełyku i zaczyna od środka rozgrzewać cały mój organizm. Oto zaszła kontrastowa reakcja lodu z ogniem, której efektem nie była równowaga możliwa do przewidzenia, albo całkowite wyparowanie całej przyjemności na kształt fizycznego i dosłownego połączenia, a żeby uszczegółowić – wlania wody do ognia. O nie, przeciwstawienie sobie obu tych żywiołów uwypukliło ich najwspanialsze cechy.
Mrugam jeszcze parę razy. Obraz powoli nabiera ciepłych barw.
Idąc czerwonymi wierchami uznałam, że po słowackiej stronie jest znacznie ładniej niż po polskiej. U sąsiadów głęboko w dolinie ciągnie się błyszcząca niteczka potoku, jest więcej szczytów, wciąż czekających na odkrycie (bo tam jeszcze nie byłam). Co więcej widać na nich śnieg! No i jest to strona południowa, a więc pomiędzy zaostrzonymi skalnymi masywami rozgrywa się iście niebiański spektakl mgiełki i słonecznego światła.
A po polskiej? Poza granią, na której siedzę (słupek graniczny jest niżej) nie ma tam już nic równie spektakularnego. Bezśnieżne zgniłożółte równiny, i legiony nudnych domów lepiej lub gorzej naśladujących styl zakopiański. Wszystkie zwrócone w moją stronę, bo każdy chciał mieć lepszy widok na tatry. Marność nad marnościami. Cały ten widok i moje wrażenie estetyczne nim wywołane jeszcze pogarsza sposób, w jaki pada na to światło… horyzont jest zakryty przez szarą warstwę smogu, która jest tym ciemniejsza, że niebo nad nią jest intensywnie niebieskie. Przerażający, bezkresny błękit. Mam wrażenie, że świata zaraz za zasięgiem mojego wzroku nie ma, że podobnie jak w bezkresnym biomie w Minecrafcie jest tam tylko pustka.
Chyba przez to światło w ogóle nie lubię patrzeć na północ ani na zachód. Wywołuje to we mnie jakieś dziwne wrażenie, które jest przy tym tak nieuchwytne, że nie mam zielonego pojęcia jak je nazwać. Jakiejś krańcowości. Dlatego sama strzeliłam sobie dziś w kolano – weszłam na Kasprowy Wierch i ruszyłam stamtąd w stronę przełęczy pod Kondracką Kopą. Czyli na zachód…
Chciałabym w tym momencie rozwiać wszelkie spekulacje i nawet jeszcze nieuświadomione skojarzenia. Gdy znajduję się w tak pięknych okolicznościach przyrody ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę byłoby myślenie nad czymkolwiek poważnym, a może aby powiedzieć lepiej – zawracającemu głowę masom ludzkim. Ale jakoś tak estetycznie czuję, iż w tym miejscu powinien nastąpić jakiś traktat filozoficzny, albo – jeżeliby obniżyć intelektualną wartość tej rzeczy – rozważania na temat obecnej sytuacji politycznej. Rzygać mi się już chce od tej wciskanej do tekstów literackich wszystkich czasów polityki. Mimo łatwych do zinterpretowania tropów w postaci ładnych gór słowackich i nudnej polskiej równinie (nie w geologicznym tego słowa znaczeniu).
Przyjemny chłód wciąż przeistaczał się w przenikliwe zimno i w tym momencie proces ten osiągnął stadium, w którym należy wznowić ruch. Dopijam resztkę herbaty z kubeczka, termos schowałam do zbyt dużego lub też zbyt pustego plecaka i zaczęłam schodzić z powrotem na szlak. Po drodze potknęłam się o ukryty w długiej, suchej trawie kamień i mało brakowało, żebym roztrzaskała sobie kolano o kamienie, którymi wyłożonymi była ścieżka. Na szczęście do tego nie doszło, ale niechcący kopnęłam stojący na ścieżce czerwony kubek nescafe. Uśmiecham się krzywo na jego widok i wróciłam myślami do radosnej, górskiej rzeczywistości.
Po chwili szybkiego marszu czułam, jak wszystkie moje mięśnie rozgrzewają się na nowo, płuca toczą litry górskiego powietrza, a pędząca w żyłach krew już zaczyna mieszać się z produktem całego tego procesu – czystym szczęściem. Tak czystym, że gdyby było alkoholem jedna jego kropla powaliłaby cały pułk, powiedzmy, ochrony imienia generała dywizji Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego.
Jednak po gwałtownym skoku stężenia serotoniny w szczelinach synaptycznych i postępującym znudzeniem monotonnego już widoku tamten kubek przestawał być mi obojętny. Z minuty na minutę, powoli lecz nieustępliwie przekopywał się przez przyjemne okoliczności na pierwszy plan mojej uwagi.
I tak po paru godzinach marszu – wciąż po tej wspaniałej lecz monotonnej leżącej równolegle do grani ścieżce – szlak zaczął iść ostro pod górkę. Zmęczenie znowu dało o sobie znać. Lodowaty wiatr smagał mnie po mokrym karku, mięśnie ud drętwiały a kolana dawały znać o swoim istnieniu. Na tym gruncie przeklęty kubek już całkiem zakorzenił się w moich myślach.
Dlatego po paru godzinach nieobecnego w tym tekście marszu postanowiłam w końcu przysiąść i napić się znowu herbaty. Niebo w międzyczasie pokryła gruba warstwa chmur – zdążyła się już rozlać od polskiego aż po słowacki horyzont. Rzuciłam plecak na obok zachęcająco wyglądającego kamienia i obróciłam się w stronę, z której przyszłam. Góry, które obserwowałam wcześniej z okolic Kasprowego Wierchu zmieniły perspektywę – zupełnie tak, jak moje postrzeganie rzeczywistości w czasie marszu.
Sięgnęłam po termos, ale natrafiłam na coś czego tam wcześniej nie było. Z westchnieniem złapałam czerwony kubek z napisem nescafe przyglądałam mu się przez chwilę tak, jak obraca się czasem w głowie jedną, szczególną myśl. W końcu postawiłam go na kamieniu, rozkręciłam termos i nalałam sobie resztkę herbaty. Odwracając się z powrotem w stronę gór wzięłam jeden łyk i od razu z obrzydzeniem go wyplułam.
No tak. Krew i zęby. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie obserwuje, po czym wylałam na trawę całą zawartość kubka. Przyjęła ją z milczeniem.